Wydarzenia 23 marca 2020
List o. Symeona - Boali, RCA

Jak to czasem bywa, brak mi weny. Ale krótki wgląd na poprzednią datę mojego listu szybko mnie zmotywował, by jednak napisać, by zachować pewną ciągłość.

Wielki Post mija mi właściwie w drodze. Wpierw formacja katechistów w Lambi (sektor leśny), którą poprowadził Kordian, ja natomiast mu towarzyszyłem i uczyłem się na zaś. Był to ten sam temat co ostatnio – Credo, tyle że grono słuchających uległo zmianie. Katechiści z wiosek leśnych przyszli w dość dużej liczbie. Zabrakło katechistów z bodajże dwóch wiosek. Ich uczestnictwo w kosztach, choć nie odbyło się według przedstawionych planów (każdy miał przynieść albo maniok, albo mięso, albo ryby), to jednak pozwoliło na spokojną „obsługę stołów”. Nikomu nie brakło, a apetyt dopisywał. Katechiści wracali bardzo zadowoleni. Już czekają następnej sesji. My natomiast po powrocie do domów podjęliśmy kolejne wyzwania duszpasterskie. 

W moim kalendarzu przewidziany był dzień odpoczynku i początek wizyt duszpasterskich w pięciu wioskach w tymże samym sektorze gdzie odbywała się formacja. Zanim ruszyłem w drogę zrobiłem rundę próbną na naszym crossie i okazało się to trafem w dziesiątkę. Trzeba było znów wzywać mechanika by doregulował karburator. Później jednak motor spisywał się bez zarzutu. Tym razem w każdej wiosce spędzałem półtora dnia – jeśli dotarłem do wioski popołudniu zostawałem do następnego wieczora i wyruszałem przed zachodem słońca. Gdy docierałem wieczorem, wyruszałem dalej następnego dnia w południe. W ten sposób na każdej wiosce spotkałem się z radą kaplicy, przeprowadziłem katechezę – tym razem dla całej wspólnoty a nie tylko dla katechumenów, oraz odwiedziłem chorych, jeśli takowi na wiosce byli. Były to moje drugie odwiedziny w poszczególnych wioskach, także głównym zadaniem była weryfikacja katechezy: czy katechiści ją prowadzą i czy dzieci oraz młodzież przychodzą. Przyszło mi znów zderzyć się z przykrą rzeczywistością. W jednej kaplicy katechezy były bardzo nieregularne, w innej nie było ich w ogóle (nawet niedzielna modlitwa została zaniechana) a w trzeciej problemy rodzinne jednego z katechistów sprawiły, że trudno było się rozeznać jak sprawa z katechezą właściwie się ma… W jednej z wiosek natomiast zaplanowaliśmy na maj Chrzest i Pierwszą Komunię dwóch staruszków. Papa Fidel był ochrzczony jako dziecko, ale nigdy nie uczęszczał na katechezę i dlatego nie przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej. Mama Margeritte swego czasu uczęszczała do kościoła „apostolskiego”, którego chrzest nie jest uznawany za ważny przez Kościół Katolicki. Stąd też Margeritte zostanie ochrzczona. Uroczystość zaplanowaliśmy na 2-eg maja.

W drodze powrotnej przytrafiła mi się pewna przygoda. Otóż wyruszyłem z miejscowości Bio około godziny 15:15. Miałem do pokonania ok 62km, w tym trzeba było przeprawić się pirogą przez rzekę. Ostatnie 14km to już droga asfaltowa. Potrzebowałem ok 2h godzin by dotrzeć do domu, więc nic mnie szczególnie nie goniło. Do rzeki dotarłem w dość przyzwoitej porze, ok godziny 16:15. To mniej więcej połowa drogi. Pozostawało mi jeszcze 37 km. Nie traciłem zbyt wiele czasu na pozdrowienia na wioskach – nie sposób jednak nie zatrzymać się i nie pozdrowić mieszkańców. Przejechałem kolejne 10 km, minąłem ostatnią kaplicę przed wyjazdem na asfalt. Jednak po ok 5 km, w lesie, przy drodze siedziała starsza kobieta, a obok leżał jej koszyk z jakimiś chustami i maczetą. Zatrzymałem się by zapytać co się stało. Gdy podszedłem bliżej zobaczyłem że na chustce na jej głowie była plama krwi. Później także na drodze dostrzegłem jej ślady. Kobieta była wycieńczona (już w podeszłym wieku). Siedziała przy drodze już od jakiegoś czasu. Wracała z pola. Zrobiło jej się słabo i upadła na drodze, na tyle brutalnie, że rozbiła sobie głowę. Rana, jak się później okazało, nie była zbyt wielka. Próbowałem dopytać o coś więcej, ale nie była w stanie nic powiedzieć. Była tak słaba. Nie mogła nawet wstać. Zabrałem zatem tę babcię na motor i w trwodze, czy nie zejdzie z tego świata „za moimi plecami”, ruszyłem do mijanej niedawno wioski, z której – wedle jej niejasnych wyjaśnień – pochodziła. W drodze mama (wybaczcie to określenie, ale tak tu się mówi na wszystkie kobiety, które „nie mogłyby być Twoimi kobietami ;)”) chwiała się na prawo i lewo. Przy lekkim hamowaniu opadała na moje plecy jak bezwładny worek. Po jakimś czasie zaczęła wymiotować… W drodze spotkaliśmy dwóch mężczyzn, którzy szli w naszym kierunku z wózkiem. Okazało się, że dotarła do nich informacja o „wyczerpanej mamie” i ruszyli, by przywieźć ją do wioski. Po dość szybkiej podróży dotarliśmy do wioski, do jej domu. Tam rodzina szybko się nią zajęła. Położyła na macie, podała wody. Zanim ruszyłem w drogę pomodliliśmy się jeszcze wspólnie. Nie chciałem jednak przeciągać momentu rozstania, bo… robiło się ciemno. Powoli zaczynało się mroczyć. Było ok godziny 17:30. Ruszyłem więc starając się zachować kompromis między szybkością a bezpieczeństwem. Miałem nie błahe 27 km do pokonania. Zazwyczaj na motorze zakładam okulary słoneczne. Nie brakowało mi ich także tym razem. Jednak z upływam czasu musiałem z nich zrezygnować – albo wóz albo przewóz, jak się to mówi: miałem albo chronić oczy przed owadami, pyłem i czymkolwiek jeszcze… albo coś widzieć… Na domiar złego, reflektor w naszym motorze nie funkcjonuje najlepiej. Zasadniczo podróżujemy za dnia, więc nie ma z tym problemu… Problemem jest słaba bateria, jak mniemam. Przy przyśpieszaniu, światło się rozjaśnia. Przy zwalnianiu światło gaśnie… Ostatnie 2-3 km zanim wyjechałem na główną, asfaltową drogę, pokonywałem już w ciemnościach. Jechałem więc wolniej i z większą czujnością. Dalsza podróż nie była jednak dużo przyjemniejsza. Co prawda na asfalcie łatwiej było utrzymać „grunt pod nogami” ale widoczność i tak była zdecydowanie ograniczona. Wielkim plusem był fakt, że o tej porze ruch uliczny właściwie już nie istniał. Przejeżdżałem jeszcze przez jedną wioskę gdzie przy drodze kręciło się trochę ludzi ale przejechałem bezpiecznie. Później pozostało jedynie piąć się w górę ku Boali. W pewnym momencie dotarłem do punktu, gdzie drogę tarasowała ciężarówka. Zwolniłem jeszcze bardziej, czyli prawie, że się zatrzymałem. Przy ciężarówce byli ludzie. Minąwszy przeszkodę zatrzymałem się przy grupie ludzi. Byli tam też żandarmi. Zatrzymałem się więc, by dopytać o przyczyny zbiegowiska. Powiedziano mi krótko, że był wypadek (jak się później okazało: nie w tym dniu a przed dwoma dniami), ale nikomu nic się nie stało. Ruszyłem więc dalej. Do domu było już blisko. Po drodze napotkałem „pielgrzymki” wracające do naszej miejscowości, z różnymi bagażami pod pachami i na głowach. Pomyślałem: „Pewnie podróżni, którym nic się nie stało, wracają do Boali, by przenocować i jutro szukać nowej okazji, aby ruszyć w kierunku Bangui”. Byłem bowiem przekonany, że wypadek miał miejsce przed kilkoma momentami. Później jednak doszedłem do wniosku, że skoro wypadek miał miejsce przed kilkoma dniami, to ludzie zgromadzeni przy wykolejonej ciężarówce oraz ci już wracający do Boali, byli zwyczajnymi… złodziejami! Kiedy mrok zapadł nad naszą krainą, pogrążeni żądzą posiadania mieszkańcy Boali wybrali się pod osłoną nocy na łowy… A obecność żandarmów…? Albo starali się zapobiec grabieży… albo umiejętnie czerpali zyski z nocnych figli… Bo jak wytłumacz owe pielgrzymki, które przecież nie wracały z pustymi rękami. Ja natomiast bezwiednie zwalniałem mijając nocnych złodziei, pozdrawiałem ich serdecznie, w pełni nieświadomy ich knowań. Oni natomiast od-zdrawiali a co niektórzy nawet szeptem bądź i na głos puszczali parę z ust ze słowem, które zastygało na ich wargach: „bwa”… co się tłumaczy: kapłan…  

Moje wyjazdy przeplatają się z wyjazdami mojego współbrata – Jean de Dieu. On także odwiedza wspólnoty chrześcijańskie, by w czasie Wielkiego Postu dać możliwość sakramentu spowiedzi oraz Eucharystii. Pozostając w takich chwilach sam w domu, odpowiadam na zaproszenia, lub wpraszam się do rodzin na posiłek. Niezbyt często, raczej sporadycznie, ale jednak.

Pozwólcie że nadmienię, iż w pierwszych dniach wielkiego Postu, zanim wyruszyliśmy do Lambi, gościliśmy w naszym domu dwóch aspirantów. Mieli przerwę na studiach i przyjechali do nas na 4 dni by bliżej przyjrzeć się naszej codzienności. Zawiało trochę świeżego ducha!

Miedzy wyjazdami na wioski dotarła do nas także smutna informacja z Kaga Bandoro, diecezji o. biskupa Zbigniewa Kusego. Podczas swojej wizyty duszpasterskiej na północy diecezji, w terytorium bardzo oddalonym i mało bezpiecznym, został okradziony z samochodu i większości swojego dobytku, który zabierał na wioski. Przez krótki czas gościł w opuszczonym domu sióstr, następnie został przetransportowany przez żołnierzy do Kaga Bandoro. Myślę że szersze informacje znajdziecie w Jego osobistych relacjach.

Najbliższe dni, podobnie jak w Europie i w ogóle na świecie, pozostają pod znakiem zapytania. W Bangui potwierdzono trzy przypadki koronawirusa u osób, które przyleciały z Włoch i Francji. Póki co nie słychać o dalszych zarażaniach, ale zdaje się że to kwestia czasu. Niestety ludzie nie są wystarczająco uświadomieni a wprowadzenie restrykcji podobnych jak chociażby w Polsce wydaje mi się nierealne. Co prawda Minister zdrowia wydał pewne rozporządzenia ale póki co nie weszły one w życie. Żyjemy więc normalnym rytmem. Na codziennych Mszach ludzi wiele nie ma więc zagrożenie jest minimalne. Zobaczymy jutro, w niedzielę. Z Watykanu dotarły do nas rozporządzenia okołokościelne na temat celebracji Wielkiego Tygodnia. Czekamy na stanowisko naszego Arcybiskupa. Nasze inicjatywy duszpasterskie też zostają zawieszone. Mieliśmy w planach drogę krzyżową w plenerze ale chyba trzeba będzie odłożyć. Podobnie planowane na czas po wielkanocny Święto Młodzieży, będzie musiało zaczekać. Moje najbliższe wizyty na wioskach raczej zostaną zrealizowane, bo tam, w dalekim lesie, wirus dotrze chyba najpóźniej, o ile w ogóle. Odwołałem natomiast moją wizytę w Bangui w celu spotkania się z aspirantami. Tak więc pozostaję w Boali. I dobrze się stało bo dziś w nocy dopadła mnie malaria więc nawet ochoty na takowy wyjazd nie mam.

Ostatnie dwa dni „popsuła” nam się trochę pogoda. Mocno wieje, jest pochmurno i nieprzyjemnie. Zanosi się na deszcz ale wychodzi mu jakby miał problemy z prostatą… Adekwatnie do pogody ma się mój humor ; ) Nie zawsze jest kolorowo i wesoło. Toteż już więcej nie piszę. Pewnie następne dni przyniosą sporo nowego materiału : )

Niech dobry Bóg błogosławi! +

Niech Jego Prawica powstrzyma epidemię +

--

Symeon OFM