Wydarzenia 21 listopada 2019
List o. Symeona - Boali, RCA

Po misyjnych wojażach wróciłem do domu cały i zdrowy. Potrzebowałem trochę czasu by się ogarnąć i nadrobić zaległości, które podczas mojej nieobecności się nawarstwiły, ale w końcu mam chwile, by podzielić się z Wami dobrymi nowinami z misji.

Jak sygnalizowałem już ostatnio, w ostatnich dniach siedziałem na wioskach. Lubię ten czas. Wręcz namacalnie czuję się wtedy misjonarzem. Jestem pośród tych najbiedniejszych, towarzyszę im za dnia i w nocy, jadam to co oni (choć oczywiście posiłki serwowane, są tymi z rangi uroczystości), rozmawiamy, popijamy wspólnie kawę, bierzemy prysznic w ten sam sposób (z kubeczkiem i wiaderkiem) … To takie chwile gdy dosłownie żyję misją. Cały świat odpływa gdzieś daleko, nie mam żadnego kontaktu ani z Polską, ani z Boali… Jestem tam gdzie jestem i liczy się tylko „teraz”. Ta moja prosta obecność jak zawsze jest bardzo doceniana. Wiele nie robię, ale jestem z nimi. Dla nich to Boże Narodzenie.

Odwiedziłem pięć wspólnot, które znajdują się przy głównej drodze do Bangui. W porównaniu do poprzedniej wizyty, tym razem byłem bliżej Boali. Najdalsza wioska oddalona jest o 40 km od kościoła parafialnego. Zacząłem jednak od tej najbliższej – 29 km od Boali, leży wioska o nazwie Gomdila. Wioska mała, wspólnota jeszcze mniejsza. Ciekawostką jest bardzo młoda ekipa odpowiedzialnych. Prezydent rady kaplicy ma niespełna 24 lata! A przy tym już zaskarbił sobie zaufanie wspólnoty, zdobył serce ładnej kobiety i wychowuje małego brzdąca. To co zwróciło moją uwagę, to jego wielka pokora. Jest odpowiedzialnym za całą wspólnotę, jednak nie zatracił ducha służby. Jednocześnie z wielkim respektem odnosił się do swoich starszych braci w wierze. Jerry jest człowiekiem bardzo spokojnym i małomównym, i chyba dzięki temu, rozsądnym: przemyśli, dopyta, zdecyduje. Ta wspólnota ma piękną przyszłość. Choć wciąż pozostaje w powijakach. Kaplica się wali, ludzi malutko. Ale za to bardzo hojni. U naszego boku – odwiedzałem wioski jak poprzednio, w towarzystwie koordynatora katechistów: Paul Maroyo i odpowiedzialnego za odwiedzany sekto: Nicolas – wciąż przebywali jacyś wierni, w dużej mierze legionerki, krzątające się przy przygotowywaniu posiłku, na ognisku nieopodal kaplicy.

Podobnie jak ubiegłym razem, moja wizyta na wiosce składała się z trzech części. Pierwszy dzień – przyjazd i spowiedzi (tym razem ludzie byli bardziej zorganizowani i rzeczywiście przychodzili tego dnia do spowiedzi), następnego dnia Msza o 6h00, spotkanie z radą o 9h00 a o 15h00 z katechumenami i kandydatami do bierzmowania. To spotkanie też lepiej wyszło niż za poprzednim razem. Katechumeni rozpoczęli już bowiem zajęcia, wiec przyszli w miarę w komplecie. Za każdym razem wracam do tematu sakramentów. Próbuję w różny sposób, prosto nakreślić im czym są te „święte znaki”. Przy tej okazji robimy powtórkę – która często wydaje się „pierwszym zetknięciem z tematem” – co do liczby sakramentów i podejmujemy próbę ich wymienienia… Idzie opornie, ale jak to w sango mówimy „yeke yeke” (powoli powoli…). Trzeci dzień to poranna uroczysta Msza o 8h30, oraz odwiedziny chorych na wiosce. Powoli kreuje się też zwyczaj modlitwy nad chorymi którzy dotarli na Mszę. Zbierają się po Mszy przed ołtarzem, po czym następuje krótka modlitwa i indywidualne błogosławieństwo. Intensywnie myślę jak w ten zwyczaj wpleść sakrament chorych. Potrzeba mi mądrości, bo nie wszyscy „chorzy” są „na miarę sakramentu”… niektórzy przychodzą z bólem zęba, niektórych boli głowa…. A jeśli pojawi się olej, to chętnych jeszcze przybędzie… bo takie elementy przyciągają uwagę Afrykańczyka. Sakrament chorych jest udzielany tym którzy nie mają ku temu przeszkód np. żyjąc w niesakramentalnym związku. Ten warunek eliminuje gro chętnych… Także ta idea musi zostać jeszcze dobrze przetrawiona w kwestii praktycznego rozwiązania. Po odwiedzinach chorych na wiosce wracam do kaplicy, zajadamy obiad, chwilę odpoczywamy i ok 14h00 ruszamy dalej… Ten program się sprawdza. Co prawda można by te odwiedziny przyspieszyć, ale wówczas brakłoby mi czasu na osobistą modlitwę, odpoczynek, pogaduchy i dobrą lekturę. Szkoda byłoby to wszystko stracić ; )

Muszę Wam szczerze przyznać, że mało brakowało, bym cały program wizyt duszpasterskich odłożył do lamusa. Przed wyjazdem na wioski czułem się nieco słaby. Myślałem że to może jakieś bakterie czy coś po ostatnich wizytach. Wziąłem jakieś drobne medykamenty ale nie przechodziło. Więc zrobiłem w naszym ośrodku zdrowia badanie na malarię… i znów ją mam! Cóż za wierna „lafirynda”! Wziąłem więc czym prędzej leki i jadąc na wioski wciąż zmagałem się z niedogodnościami. Po dwóch dniach w Gomdila myślałem że chyba jednak będę musiał wrócić, albo posłać kogoś, by mi kupił chininę bym mógł jednak kontynuować. Okazja nadarzyła się niezwłocznie. Jeden z katechistów jechał do Boali tam i z powrotem. Znalazł mnie wieczorem już w Bokane, następnej wiosce i przywiózł mi chininę. Jednak do wieczora czułem się już lepiej. Do domu nie wróciłem a i chininę odłożyłem na inną godzinę. Z każdym dniem było coraz lepiej. Aż do dnia dzisiejszego czuję się świetnie! : )

W Bokane zachwyciła mnie gościnność ludzi. Kaplica jest bardzo mizerna. Jednak stała się naszym domem na te kilkadziesiąt godzin. Mało tego! Nie tylko dla mnie i moich towarzyszy ale dla sporej liczby wiernych, którzy opuścili domy by spać razem ze swoim pasterzem! Niesamowity widok, gdy nad ranem, obudziwszy się, wychodząc z kaplicy musiałem uważać by nie podeptać wiernych śpiących na podłodze: mężczyźni, dzieci, kobiety z niemowlakami… Czułem się wzruszony. W Bokane także spotkałem pewną dziewczynę, która przybyła do nas z jednej z wiosek do których miałem udać się niebawem. Belvia, bo tak jej na imię przybyła do nas drugiego dnia mojego pobytu w Bokane. Przyszła z polecenia „pasterza” (tak nazywają tutaj odpowiedzialnego w ruchu odnowy charyzmatycznej). Belvia od bodajże 3 tygodni wędruje co niedzielę do innej kaplicy by posprzątać dom Boży – zdaje się że jest to jakaś pokuta, którą otrzymała w odnowie. Przyszła z małą torbą. Została z nami na noc. Została ugoszczona wraz z nami – czytaj: zaproszona do posiłku. Warto nadmienić, że choć wiernych było wielu, posiłek dla gości podaje się osobno. Przy stoliku zasiadają goście i jedna lub dwie osoby z rady kaplicy. Reszta je – przypuszczam że to samo, ale chyba mniej – na uboczu. Także: Belvia jadła z nami. W ten sposób opowiedziała mi nieco o ruchu charyzmatycznym, w którym uczestniczy, a który stał się jednym z głównych tematów mojej wyprawy.

Epicentrum tego zagadnienia znalazłem w Boukouli, kolejnej miejscowości gdzie skierowały mnie misyjne ścieżki. Tutejsza kaplica była w tak żałosnym stanie – przeciekający dach i odór wilgoci – iż nocleg w tym miejscu byłby wielkim utrapieniem. Katechista, Jean Claude, zaprosił nas zatem do „temple”, czyli do świątyni. Jest to miejsce spotkań odnowy charyzmatycznej. Ów „temple” znajduje się w sąsiedztwie jego domu, a on sam jest pasterzem tejże wspólnoty. Ta mała świątynia (kaplica), wybudowana została przez członków Odnowy charyzmatycznej. Funkcjonuje już ona od dłuższego czasu. Charyzmatycy spotykają się w każdy czwartek na wieczornej modlitwie. Później udają się na krótki spoczynek (wciąż pozostając w kaplicy), by zbudzić się na nocną modlitwę. Po czym znowu się kładą i budzą się nad ranem na modlitwę. Przychodzi wielu. Są katolicy, są apostolicy, a jak zaświadczają niektórzy, zanim rozpętała się rebelia w naszym kraju, przychodzili także muzułmanie…! Świątynia w Boukouli cieszy się powodzeniem. Jest dobrze znana w naszej parafii ale także poza nią. Ludzie lgną do modlitwy charyzmatycznej, z jednej strony bo bardzo dotyka ona „afrykańskiej natury”, a z drugiej – bo dzieją się cuda. Zwłaszcza uzdrowienia. Między innymi nasz katechista, Nicolas, z którym wędrowałem, został tutaj uzdrowiony. Dosięgnął go paraliż. Leczył się w Bangui ale owoców nie było. Przyszedł więc na miesiąc do Boukouli, zamieszkał w kaplicy, codziennie się modlił, a opiekę nad nim sprawował katechista i pasterz – Jean Claude. Poczciwy Nicolas powoli wracał do sił i dziś maszeruje u mego boku odwiedzając kaplice na wioskach. Cóż, takie przykłady są niezmiernie liczne i przemawiają one bardzo mocno do człowieka, który cierpi i traci wszelką nadzieję na wyzdrowienie. Toteż wiernych nie brakuje. Przychodzą licznie.

Wspólnota charyzmatyczna nie jest czymś nowym w Kościele katolickim, choć wciąż jeszcze mało znanym, albo raczej zaakceptowanym. Wielkim wyzwaniem jest jednak, by wspólnota ta wciąż pozostawała „katolicka”, czyli związana z Kościołem i jemu posłuszna. I tu zaczynają się schody w Boukouli… Bo oto wśród proroków i wystawienników (osoby obdarzone charyzmatem proroctwa i wstawiennictwa) są zarówno katolicy jak i apostolicy… (?!) Na domiar tego większość katolików nie przystępuje do komunii, bo żyją w konkubinacie… Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, bo dochodzi do wielu dewiacji… pojawiają się jakieś oleje św. Michała, charyzmatycy sami sobie święcą wodę, odprawiają egzorcyzmy… Dzieje się. Na szczęście to wszystko nie spoczywa tylko na moich barkach. Cieszę się przede wszystkim, że głową tego ruchu w Boukouli jest Jean Claude – człowiek bardzo spokojny i rozważny, ojciec wspaniałej rodziny, która gościła mnie w tych dniach, choć jeszcze bez sakramentu małżeństwa. To człowiek z którym można swobodnie porozmawiać i który jest otwarty na działanie Ducha Świętego (zwłaszcza w posługiwaniu Kościoła). W Bangui poznałem swego czasu abbé Filipa, który jest głównym asystentem ruchu Odnowy Charyzmatycznej w RCA. Mam się z nim spotkać w najbliższy poniedziałek. Tak więc będziemy ogarniać tę rzeczywistość.

Grupa Odnowy choć jest na swego rodzaju rozdrożu, jawi mi się w tej kaplicy jako ogromna szansa „reanimacji” wspólnoty. Zwłaszcza fakt, że pasterz jest katechistą sprawia, że Odnowa może stać się tym czym w Kościele być powinna „nowym powiewem wewnątrz Kościoła”. Jestem dobrej myśli.

Kolejne dwie wspólnoty – Bogoula i Boutili, z dużymi, ładnymi kaplicami, to dość duże wioski. Przekonałem się o tym zwłaszcza gdyśmy wędrowali odwiedzać chorych…uff się spociłem. Niestety większe wioski mają to do siebie, że ludzie stają się bardziej anonimowi i mniej się angażują. Nie chcę jednak powiedzieć że zostałem sam. Miałem jednak porównanie do tego co przeżywałem w poprzednich wioskach. Pośród wielu różnych radości i problemów tych wspólnot, pozwólcie że podzielę się jedną, która pięknie obrazuje funkcjonowanie Kościoła i grup parafialnych w RCA. Otóż w jednej z tych wiosek żył sobie młody chłopak. Ochrzczony, zaangażowany, przykładny ministrant. Jego mama była katoliczką, tato natomiast apostolikiem. Chłopak uczęszczał do szkoły podstawowej w Bogouli. Gdy jednak zaczynał gimnazjum musiał przenieść się do Boali, gdzie takowe istnieje. W międzyczasie zmarł jego tata. Chłopak został z mamą. Mama jednak pragnęła edukacji syna. Posłała go do Boali. Tutaj jednak nie miała żadnej rodziny, poza apostolicką stroną ojca rodziny. Trzeba jednak wiedzieć, że w tutejszej kulturze śmierć jednego z członków rodziny zazwyczaj automatycznie dzieli rodzinę w sposób jakby nigdy nie doszło do „przymierza” między rodzinami, bazującego na małżeństwie ich członków. Dzieci pozostają wówczas z mamą. Toteż rodzina ojca stała się obcą dla wdowy. Niemniej jednak rodzina apostolików przyjęła chłopca u siebie, w Boali, aby mógł się uczyć. Nie wszystko jednak jest kolorowe. Z czasem okazało się, że rodzina zmusza chłopca, by chodził do apostolików. Gdy chłopak odmawia, nie dostaje jedzenia. Toteż mama, wciąż przebywająca w Bogouli zwróciła się do odpowiedzialnych ze wspólnoty katolickiej, by wyszli jej z pomocna dłonią. Sprawę przedstawiono mi na spotkaniu. Po powrocie skontaktowałem się z grupą sw. Wincentego à Paolo, której charyzmatem jest opieka nad sierotami i ubogimi i oto jedna z członkiń tej wspólnoty, notabene wdowa, zaoferowała się przyjąć chłopca u siebie na czas jego edukacji. Jak stwierdziła, ma tylko jedną córkę i przyjęła już jedno dziecko od swojej dalszej rodziny, by mogło uczęszczać do szkoły w Boali. Oczywiście robi to za darmo. Być może mama z Bogouli pośle co jakiś czas miskę gozo, ale to oczywiście nie rekompensuje poniesionych wydatków. Takich sytuacji jest wiele. Niech ta jedna posłuży jako obraz serca afrykańskiego katolika : )

Teraz, gdy już wróciłem, spędzam czas przygotowując ogłoszenia, które chciałbym poprzesyłać do wiosek. Jedno o zapisach do chrztu niemowląt, inne o możliwości zakupu nowych alb dla katechistów, jeszcze inne o moim przyjeździe do kolejnych wiosek z początkiem grudnia. Sporo czasu zajęło mi też wypisywanie nowych kart chrztu. Tutaj, każdy katolik ma swoją kartę chrztu przy sobie. Przychodzi z nią do spowiedzi gdzie kapłan wypisuje datę. Od czasu do czasu takie karty trzeba odnawiać, albo dlatego że się zgubiła, albo dlatego że się podarła, przemokła, wpadła nie wiadomo gdzie… nieraz szukanie naszych katolików w registrach zajmuje mnóstwo czasu… a bo to zmienił sobie imię, albo nie wie kiedy się urodził, albo nie zna daty chrztu… Więc się później wertuje wte i wewte. Po biurowej pracy zabrałem się za trochę fizycznych akrobacji – malowałem toalety. W między czasie oczywiście trzeba było zrobić pranie. Tutaj choć prąd mamy 24h/24h to jednak pralka jeszcze nie dotarła ; )

Czas w parafii staram się też wykorzystać na spotkania z poszczególnymi grupami parafialnymi, by złapać kontakt i nieco rozeznać się w ich działalności.

W Boali posiedzę teraz trochę dłużej nie licząc krótkiego wypadu do stolicy (24-26 listopada) oraz planowanej re-wizyty w Boukouli na nocnej modlitwie z czwartku na piątek (28-29 listopada) by „zakosztować” tego czym żyją nasi wierni.

Zajęć mi nie brakuje, a pomysły rodzą się wciąż nowe. W czasie jednego z wieczorów na wiosce zasmakowałem sensu słów, które nieraz słyszałem z ust Barnaby, a których nigdy nie potrafiłem zrozumieć: „ale ten czas szybko leci, znowu trzeba jechać na urlop. Co dwa lata to zbyt często…”. Chyba wiem co miał na myśli… : )


--

Symeon OFM