Wydarzenia 28 stycznia 2019
List o. Symeona - Bimbo, RCA

Oto po miesiącu od ostatniego maila siedzę sobie na zakupionych w owym czasie drewnianych fotelach (które trzymają się całkiem nieźle), w jednym z nielicznych z zacienionych miejsc na naszej posesji, chroniąc się przed afrykańskim żarem ponad 33-sto stopniowej temperatury, i spoglądam lekko w przeszłość, by oddać Bogu chwałę za to jak zlewa na nas nieustannie swoje łaski… mimo że Afrykańskie niebo zamknęło się nad nami grubo ponad półtora miesiąca temu i żadnej kropli dotąd na ziemie nie spuściło…

Nie będę się zbytnio rozwodził nad tym o czym pisałem ostatnio – Święta Bożego Narodzenia przeżyliśmy wedle zarysowanego wcześniej planu. Niech zdjęcia uzupełnią tę relację. Z kolei 31 grudnia, w godzinach popołudniowych skierowaliśmy nasze kroki do franciszkańskiej parafii w Boali. Tam to o godzinie 18h00 podczas Eucharystii wyraziliśmy wdzięczność Bogu za miniony rok – ależ on był bogaty, (a Bóg chojny!)! Z kolei później zostaliśmy ugoszczeni przez naszych braci na kolacji i rekreacji oczekując wybicia godziny zero, kiedy to powinszowaliśmy sobie szczęśliwego nowego roku i dość leniwie i bez pośpiechu udaliśmy się na spoczynek – każdy w swoim małym kącie, bo pokoi zbyt wielu w Boali nie ma ; )

Nowy Rok przywitaliśmy wspólną jutrznia i Eucharystią. Zanim zasiedliśmy do obiadu mieliśmy sposobność, by wypić kawę, odwiedzić okolicznych mieszkańców a dla mnie - również nacieszyć się obecność brata – Polaka, Normana. To było piękne doświadczenie – prosta rozmowa, braterska i szczera. Jak to z bratem. Po obiedzie wróciliśmy do nas, do Bimbo.

Podobnie, wedle ustalonego planu, przebiegło spotkanie rodziny franciszkańskiej. Byłem bardzo dumny z zaangażowania moich braci w przygotowania i posługę podczas gościny. Spotkanie wypadło naprawdę świetnie. Na zakończenie usiedliśmy wraz z resztą przełożonych domów, by wybrać datę i miejsce następnego spotkania. Odbędzie się ono 7 kwietnia, w Boali. Niech i tutaj relację uzupełnia zdjęcia.



Po świętowaniu szybko wróciliśmy do codziennych obowiązków. Z czasem podjęliśmy także nowe inicjatywy, o których chciałbym Wam nieco opowiedzieć.

Może najpierw o pracach. Nasza sala wykładowa została już wymalowana. Wstawiliśmy krzesła i ławy oraz zainstalowaliśmy tablicę. Całe pomieszczenie, nie licząc wnęki na bibliotekę, jest podzielone na dwa – jedna cześć to klasa wykładowa, druga to miejsce gdzie można usiąść na fotelach przy małym stoliku, co sprawdza się doskonale w kontekście rozmów formacyjnych – odchodząc od biurka i tablicy jesteśmy bardziej braćmi niż nauczycielem i uczniem. Wspomniana biblioteka wciąż pozostaje niezagospodarowana. Wpierw bowiem wypada wstawić szyby we wszystkich oknach (brakuje jeszcze w dwóch z wszystkich ośmiu), zainstalować siatki przeciw owadom i wmontować kraty… przeciw złodziejom. Później będziemy ponaglać stolarzy, by przygotowali nam odpowiednie półki na książki oraz stolik na komputer dla braci. Książki uda nam się prawdopodobnie uzyskać dzięki pewnemu projektowi, który wyposaża domy formacyjne. Więcej informacji na ten temat uzyskam w przyszłym miesiącu.

Dla naszego nowego domu, już w części zamieszkałego, zakupiliśmy ostatnio materiał na zasłony, by ujednolicić je w wszystkich pokojach. Nasza siostra-sąsiadka jest w trakcie pracy krawieckiej.  

Dokończyliśmy także prace związane z budową paillot-u, o którym pisałem ostatnio. Już stoi. Dziś bracia malują ostatnie elementy. Szersza „relacja”, na zdjęciach.



W ostatnich tygodniach sięgnęliśmy też głębiej do portfela, by założyć niezależną instalację elektryczną w nowym domu. Dotychczas czerpaliśmy ze źródła energii starego domu, ale stawało się to coraz bardziej uciążliwe – zwłaszcza gdy przyszło kilka pochmurnych dni (baterie słoneczne nie ładowały dostatecznie akumulatorów) a prąd z miasta przychodził w kratkę. Zakupiliśmy zatem 4 akumulatory (po 200 Amperów) oraz ładowarkę, która w momencie gdy przychodził prąd z miasta miała ładować akumulatory. Po kilku dniach doszliśmy jednak do wniosku, że jest to niewystarczające. Dlatego dorzuciliśmy dwie baterie słoneczne i od tego momentu wszystko śmiga idealnie.


W międzyczasie pojawiły się małe problemy z bojlerem ciepłej wody, który Kordian zainstalował przed 3 miesiącami. Ale uporaliśmy się i z tym.

Ostatni miesiąc to oczywiście nie tylko praca fizyczna ale i formacyjna. Podjęliśmy się wyzwania (może trzeba by napisać „ryzyka”) zaproszenia niektórych aspirantów na weekend do naszej wspólnoty. Inicjatywa była motywowana chęcią zawiązania głębszych więzi z kandydatami. Spośród piętnastu figurujących na liście wybrałem czterech, których już nieco znamy i którzy rokują dobre nadzieje. Przybyli do nas w ubiegły piątek ok godziny 16h00. Zainstalowali się w wolnych pokojach postulantów. Rozpoczęliśmy od małego wprowadzenia, wyjaśniając reguły życia w klasztorze, po czym w kilku słowach podzieliłem się z nimi rozmyślaniem na temat tego czym jest samo powołanie : głos który dociera do nas z zewnątrz (nie od nas samych), i który możemy usłyszeć i rozpoznać głownie na modlitwie. Jako że ta mini-konferencja była wprowadzeniem do rozmyślania i do mającej się rozpocząć o 20h15 adoracji, dlatego skierowałem ich myśli na pytanie: co dzieje się w moim sercu? Jakie rodzą się tam uczucia, emocje, o czym marzę, czego szukam. Z takim pytaniem pozostawaliśmy przez cały piątkowy wieczór. Sobotę rozpoczęliśmy – jak to w klasztorze – modlitwą Jutrzni i Mszą Świętą. Później był czas pracy. Jak się okazało, bardzo doceniony przez kandydatów, ale i przez naszą wspólnotę, bo dodatkowe 8 rąk pozwoliło nam posunąć wiele spraw porządkowych do przodu. W południe spotkaliśmy się znów w kaplicy na modlitwie. Po obiedzie krótka sjesta i ok 15h00 całą wspólnotą rozważaliśmy Słowo Boże z niedzieli. Po tym dzieleniu się, zaproponowałem naszym młodym braciom drugą konferencje. Tym razem na temat historii życia. Ta konferencja też była swego rodzaju wprowadzeniem do indywidualnej pracy duchowej. Wzorem „Siedmiu kroków rozeznania powołania”, praktykowanych w FCMP w Chorzowie, także nasi aspiranci w ramach rozeznania swojego powołania są zaproszeni do tego, by w swojej przeszłości odnaleźć znaki Bożego wołania. Czas weekendu był zatem pewnym wprowadzeniem do indywidualnej pracy, której owocami podzielą się ze mną za dwa, trzy tygodnie, gdy będą już gotowi… i gdy podejmą decyzję kontynuowania drogi rozeznawania powołania. Sobotni wieczór poświęcony był na film o św. Franciszku. W niedzielę natomiast zabrałem kandydatów na jedną z okolicznych wiosek, by poczuli nieco z apostolatu, który jest treścią życia każdego misjonarza a także i franciszkanów. Wróciliśmy na spóźniony obiad. Popołudniu pozostało nam już tylko zakosztować czasu rekreacji – były ciastka, jogurt i napoje.

 

 

Samo doświadczenie było bardzo cenne. Dla nas, jako formatorów ale i dla naszych kandydatów. Weekend nie odsłonił nam wszystkich niewiadomych, ale na pewno pokazał nowe oblicza naszych aspirantów. Kolejną grupę zaprosimy już niebawem.

W tej dziedzinie – formacji i duszpasterstwa powołań – tli się w mojej głowie pomysł wspólnej pielgrzymki. Chciałbym z nimi wyruszyć w kilkudniową trasę. Byłoby to z pewnością mocne doświadczenie franciszkańskiej duchowości ale także – co leży gdzieś u podstaw naszej pracy formacyjnej – lepsze poznanie siebie i tego czego Bóg ode mnie chce. Ufam że z czasem pomysły te staną się bardziej konkretne.

Ostatnie dni, gdy skwar z nieba doskwiera i noce stały się duszne i męczące, szukam orzeźwienia. W niedzielę, będąc na wiosce leżącej przy rzece, po Eucharystii wyskoczyłem z habitu i skorzystałem z uroków natury. Życzliwi mieszkańcy zabrali mnie do pirogi, przetransportowali na drugi brzeg, piaszczysty w przeciwieństwie do tego po stronie wioski, i w ten sposób zafundowaliśmy sobie darmową kąpiel w rzece w najgorętszej porze dnia. Kilka dni wcześniej skorzystałem z wolnego popołudnia i wybrałem się na basen w mieście. Tutaj co prawda trzeba było zapłacić ale styczniowa kąpiel w Afryce warta jest kilku tysięcy franków (jak to brzmi!).

Warto jeszcze nadmieniać – żeby nie było, że Afryka to tylko palmy, woda i radości – że w między to wszystko wplątała się mała przygoda z wierną damą każdego misjonarza – z malarią. Tym razem, po tygodniowym leczeniu, siły szybko mi wróciły i właściwie po 7 dniach od pierwszych objawów byłem znów w pełnej dyspozycji.

Toteż nie trwonię więcej czasu przy biurku, ale zbieram się, by korzystać z promieni słonecznych. W końcu niebawem przyjdą deszcze i temperatura znów spadnie… :D

Błogosławię z serca +

--

Symeon OFM