Wydarzenia 31 grudnia 2017
31 grudnia 2017, Bimbo, RCA

...by dobrze zacząć ten rok.

Generalnie Święta Bożego Narodzenia szybko mijają, ale mam wrażenie że tu, w Afryce jeszcze szybciej. Pewnie dlatego, że brak mi tu wszystkich „polskich wspomagaczy”… Nie ma żywej choinki, nie ma kolęd, nie ma zapachu makówek ani moczki. Brak tu także „drugiego dnia Świąt”. W świętego Szczepana wszyscy wracają do swoich codziennych obowiązków i w ten sposób Boże Narodzenie nieubłagalnie zapada się w otchłań tego co nazywamy „przeszłością”. Sam okres Bożego Narodzenia „trwa której”. Należałoby właściwie powiedzieć że trwa normalnie, bo to w Polsce przedłuża się go tradycyjnie do Matki Bożej Gromnicznej, czyli do drugiego lutego. Tutaj, jak w całym Kościele powszechnym skończymy go uroczystością Chrztu Pańskiego, w niedzielę po Trzech Królach. Wtedy już w ogóle zrobi się pusto ; ) Szopka zniknie, dekoracje schowamy do pudła i z Bożego Narodzenia 2017 pozostaną jedynie wspomnienia… których jednak jest dość sporo!

Wiele miejsca zajmują już same przygotowania. Było intensywnie. Zwłaszcza ostatni tydzień. Częste zakupy, prace w domu, prace w sercach wiernych… Zakupy dotyczyły zwłaszcza jedzenia i prezentów. Świętowanie Bożego Narodzenia przewidzieliśmy w Boali, w naszej nowej parafii. Stąd też przygotowaniem posiłków zajęła się miejscowa wspólnota, ale lista zakupów i tak wiele się nie zmniejszyła. Z prezentami jak zawsze jest problem… bo co tu komu kupić? Poprzestało na symbolicznych prezentach dla braci wieczystych i koszulkach dla braci młodszych, które wręczyliśmy dopiero w drugi dzień po świętach wieczorem podczas rekreacji. W ramach materialno-duchowych przygotowań do Świąt, budowałem szopkę. Owszem zajmowało mi to trochę głowę i czas ale miało to swój uzasadniony motyw. Myślę że budowa szopki to nie tylko wystrój kaplicy, ale i czas modlitwy, medytacji i próba wejścia w rzeczywistość tej betlejemskiej nocy. Domowymi porządkami zajęła się w dużej mierze mama Roseline, która wyjątkowo w tym czasie przychodziła do nas codziennie by stopniowo postępować w oporządzaniu mieszkania. Nasi bracia w większości byli w tym czasie nieobecni. Thibaut pracował codziennie w stolarni, Dominique uczestniczył w wykładach na Uczelni a Maxime kontynuował formację w szkole dla nauczycieli. Postulanci z pierwszego roku, przedpołudnia spędzali na wykładach, a Prince, postulant drugiego roku w poniedziałek i wtorek miał wykłady, zaś od środy włączył się w przygotowania. W ten sposób nasze siły były ograniczone. Jednego dnia zakupiliśmy 25 kurczaków. Miałem umówioną jedną panią, sąsiadkę, która chętnie zgodziła się przyjść i zająć się kurami (pozbijać i przygotować do zamrożenia), ale niestety nie przyszła. Na domiar tego, kury pozamykane w worze w czasie podróży zaczęły padać, więc nie można ich było odłożyć na potem. Rozpoczęliśmy zatem razem z Barnabą, a później dopomogła nam Roseline.

Od czwartku, popołudniami rozpoczęliśmy spowiedzi w kaplicy u sióstr Benedyktynek u których sprawujemy Msze w każdy wtorek i sobotę. Barnaba rozpoczął w czwartek, ja dołączyłem w piątek. Tłumów nie było ale cały czas ktoś przychodził. W międzyczasie miałem też spotkania dotyczące kierownictwa duchowego. Tutaj niestety znów zderzyłem się z twardą rzeczywistością środkowoafrykańskich serc (a może głów?). Nasze spotkanie praktycznie dobiegało końca, kiedy to penitent zasugerował że ma jeszcze jedną sprawę do omówienia. A mianowicie, bolą go oczy i potrzebowałby okulary… Pomny na opowieści polskich księży misjonarzy, że każde kierownictwo w RCA kończy się na sprawach finansowych, wyjaśniłem młodzieńcowi, że nie jestem dobrym wujkiem z zagranicy i że tutaj ograniczamy się do posługi duchowej. Przytaknął głową i umówiliśmy datę następnego spotkania. Może przyjdzie.

Ostatecznie, bardziej lub mniej przygotowani dotarliśmy do końca Adwentu. W czwartą Niedzielę Adwentu rano sprawowałem jeszcze Eucharystię na jednej z wiosek parafii św. Antoniego w Bimbo, by po obiedzie wraz z moimi braćmi, dwoma samochodami załadowanymi szafkami zamówionymi przez współbraci z Boali w naszej stolarni, wyruszyć w podróż. Przed nami 95 km asfaltowej drogi i radosny czas przebywania z braćmi. Do „wigilijnego stołu” zasiadaliśmy w liczbie czternastu. Nie było jednak ani wigilijnego stołu, ani opłatka. Cóż, myślę że to jakoś nie mieści się w głowach, by tak spędzać Święta Bożego Narodzenia, ale będąc tu na miejscu naprawdę nie szukam okazji, by jak najlepiej odwzorować wigilijne wspomnienia sprzed lat. Tutaj Boże Narodzenie świętuje się inaczej. O godzinie 17:30 sprawowaliśmy liturgiczną modlitwę wieczorną – nieszpory, oczekując tym samym na przyjazd drugiego samochodu któremu przydarzyła się w drodze awaria. Bracia dotarli jednak do celu i już po zmroku rozpoczęliśmy wieczerzę. Stół zastawiony był sowicie. Były ryby – grillowane i smażone, kurczaki, sałatki, frytki, maniok, ryż, warzywa zielone jak ngundzia, budu, szpinak. Częstowaliśmy się na zasadzie szwedzkiego stołu, po czym każdy znajdował swój kąt gdzie mógł wygodnie skonsumować pyszne potrawy. Dom w Boali jest malutki. Salon nie był w stanie nas pomieścić, toteż bracia jedli na werandzie, na dworze, przy stole, na kanapie…. Byle wygodnie i razem. Po kolacji pozmywaliśmy naczynia i bez pośpiechu zebraliśmy się w kościele parafialnym św. Piotra, na uroczystą pasterkę o godzinie 20.00. Byłem bardzo szczęśliwy bo Norman, proboszcz parafii, poprosił właśnie mnie, bym przewodniczył i wygłosił Słowo Boże. Mówiłem o Maryi, o tej która rodzi nam upragnione Światło, które oświeca nasze drogi, Radość, która wypełnia nasze serca i Wolność, która pozwala nam wyswobodzić się z niewoli, która nas pęta. By odnaleźć te cenne dary, trzeba nam trwać przy Matce, która rodzi. Kto trwa przy Niej, nie przeoczy Jezusa. Po pasterce zebraliśmy się jeszcze razem, by popijając jogurt zjeść kilka ciastek-pączków. Mniej więcej o północy każdy znalazł swój mały kąt, gdzie złożył głowę i zasnął na kilka godzin, aby o 6.00 spotkać się przed domem na jutrzni. Po porannych modlitwach i kawach, każdy kapłan (było nas sześciu) ruszył w kierunku jednej z kaplic parafii św. Piotra, żeby sprawować Eucharystię dla ludzi w wioskach. Zjechaliśmy się z powrotem na obiad i ok godziny 14.30 ruszyliśmy w kierunku domu. To jednak nie koniec świątecznych odwiedzin, bo na kolację zaprosiły nas siostry Franciszkanki. Spotkanie jednak nie trwało długo, bo zmęczenie brało górę, a i pora nagliła. Wieczorne powroty przez miasto są dość niebezpieczne ze względu na ryzyko wypadków. Zwłaszcza w takie dni… ludzie upijają się na umór i robią dziwactwa nie z tej ziemi.

Czas przedświąteczny i już samo świętowanie, skomentowane przez Boże Słowo, kierują moje myśli ku zaufaniu. Coraz bardziej doceniam tę rzeczywistość. Generalnie docenia się rzeczy gdy się je traci… Nie inaczej jest z zaufaniem. Coraz trudniej pokładać mi ufność w Afrykańczykach. Wiele zawodów i niedotrzymanych słów. Poczynając na kobiecie która obiecała przyjść, a nie przyszła, a kończąc na przykładach bezczelnego wykorzystania naszego zaufania. Jest to męczące i zniechęcające. I rodzi to pokusę zamykania się w sobie i robienia wszystkiego sam i po swojemu. Myślę że tak też mogło być z przygotowaniami do tych świąt. Chciałem o wszystko zadbać, wszystkiego doglądać i to mnie bardzo pochłonęło. Być może właśnie to jest powodem, że ostatnie dni spędzam na kurowaniu się z malarii. Tym razem był to dość mocny cios, bo z dreszczami, chłodami, potami i problemami żołądkowymi.

Wciąż trzeba nam płynąć pod prąd. Wiele wokół nas martwoty – złodziejstwa, kłamstwa, prostytucji, oszustwa i wykorzystania, a nam przyszło żyć. I niby tylko tyle wystarczy – żyć. Być żywym pośród martwoty, być znakiem sprzeciwu i świadkiem Boga żyjącego. Choć dużo łatwiej byłoby puścić się wraz z prądem w wir śmierci, to jednak jestem tu po to i tylko po to, by żyć. W innym przypadku moja obecność na Czarnym Lądzie nie znajduje swojego uzasadnienia.

Na Nowy Rok 2018 życzę także Wam, by Maryja, Matka Życia która rodzi Autora Życia, podtrzymywała Wasze sakramentalne trwanie w Bogu! +